Tę muzykę bez problemu można oderwać od obrazu, spektaklu, teatru; można odurzać się jej dziwnym smętkiem, naturalnością fraz, prostotą brzmień, przede wszystkim zaś umiejętnością dyskretnego dotykania esencji życia w momentach jego zadumania.
Prosta melodia ze spektaklu „Anioły w Ameryce”, grana przez Pawła Mykietyna na oboju chińskim to bodaj najbardziej charakterystyczna muzyka teatralna, jaka powstała w Polsce ostatnich lat. Grana na instrumencie-zabawce, kupionym przez kompozytora za grosze na szanghajskiej ulicy, ma w sobie dziwną moc. Zimne, świdrujące brzmienie, w zestawieniu ze smętną melodią, która pod koniec frazy zawsze kuśtyka, by po chwili znów zacząć od nowa – w tym geście trudnego trwania jest coś magicznego. Aura dźwiękowa tego spektaklu wciąga, trudno się od niego wyzwolić; jest w nim wyzwolony z rozpaczy smutek, przebłyski euforii, a także spadająca nagle na człowieka emocjonalna dojrzałość.
Podobnie magiczna siła zaklęta została w wielu innych kawałkach muzyki Pawła Mykietyna wyciętych ze spektakli Krzysztofa Warlikowskiego i wydanych na płycie sygnowanej przez TR Warszawa i Teatr Nowy: w dziadowsko-cherlawym dialogu akordeonu z saksofonem („Poskromienie złośnicy”, Teatr Dramatyczny w Warszawie), w oparach rzężącej gitary basowej zestawionej z pulsacją-usterką („Madame de Sade”, Tonnel Groep w Amsterdamie), w plastikowo-syntezatorowym ambiencie („Krum”, TR Warszawa), czy w rozpaczliwym śpiewie Magdaleny Cieleckiej o dziewczynie, która straciła wianek („Hamlet”, TR Warszawa).
Tę muzykę bez problemu można oderwać od obrazu, spektaklu, teatru; można, słuchając, odurzać się jej dziwnym smętkiem, naturalnością fraz, prostotą brzmień (organy Hammonda, syntezator, akordeon, gitara), przede wszystkim zaś umiejętnością dyskretnego dotykania esencji życia w momentach jego zadumania. To nie jest muzyka akcji, to bardziej muzyka refleksji – kawałki, które komponowane do obrazu, same w sobie są powolnie rozwijającym się kolażem swobodnie przepływających emocji.
Jednak dla kogoś, kto choć raz był na którymś z tych spektakli – zwłaszcza na „Dybuku”, „Hamlecie” czy „Aniołach w Ameryce” – frazy te, pod postacią dźwiękowych stop-klatek, pozostaną raz na zawsze przyklejone do teatralnych obrazów, do których zostały skomponowane; wciąż kodują je na nowo i odnawiają w pamięci.
Na tym między innymi polega tajemnicza moc zjawiska, które nazywa się „teatr Warlikowskiego” – kolektywnego dzieła sygnowanego przez kilku wybitnych artystów (z Krzysztofem Warlikowskim, Małgorzatą Szczęśniak i Pawłem Mykietynem na czele). Tego „dzieła” podzielić się nie da; muzyka, gesty, słowa i sceny nie koniecznie opowiadają w nim historie. Wrzucają nas za to w sam środek najrozmaitszych stanów, emocji i pytań, są krzycząco nieobojętne. W rezultacie robią z nami coś dziwnego, bo dziwny i niejednoznaczny jest ten świat, teatr, muzyka i ostateczny tego wszystkiego sens. No i oto dostajemy do słuchania muzyczny kawałek tego świata (teatru) – muzykę zrobioną za pomocą środków uderzająco prostych, dalekich od wyrafinowanych konwencji; muzykę, która ma do nas dostęp naturalny i bezpośredni. A wszystko razem jest – i ma pozostać – paradoksalne i pozaracjonalne.
Piszę te słowa w środku dnia, ale wrócę do słuchania płyty za kilka godzin, bo to jest muzyka nocy; tonalna i klimatyczna; do bycia z nią, bądź – jak teatr Warlikowskiego – do bycia, trwania i głębokiego rozmyślania.
Ewa Szczecińska - dziennikarka radiowa, krytyk muzyczny, pracuje w Programie II Polskiego Radia, publikuje w „Ruchu Muzycznym” i „Tygodniku Powszechnym”.
Źródło: dwutygodnik.com